piątek, 11 września 2015

Kiedy zamieszkałaś w mojej głowie?

Nie jest łatwo. Wczoraj przed snem kolejny napad lęku, myśl, że coś się ze mną dzieje. I ciągłe nakręcanie się. W końcu udało mi się zasnąć. Sen był raczej niespokojny, kilka razy się przebudziłem, ale sen to jedyna ucieczka. Zresztą śpiąc, nasz organizm się regeneruje i o tym też warto pamiętać. Strach potrafi naprawdę sparaliżować. Potrafi odebrać radość i chęć do życia. Potrafi zniszczyć fizycznie. Muszę jednak pamiętać i wmawiać sobie, że ten lęk jest irracjonalny.

Nerwica jest dziedziczna. To pewne. Kiedy w sierpniu trafiłem do neurologa, pani doktor powiedziała od razu, że odziedziczyłem te skłonności po mamie i muszę z nimi walczyć. Moja mama miała pierwszy napad nerwicy lękowej po pierwszym porodzie. Dziś rano o tym rozmawialiśmy. Bała się wszystkiego, nie chciała jeść, strasznie schudła, bała się nawet, że może zrobić krzywdę swojemu dziecku. Ale wygrała. Kolejna nerwica i depresja dopadła ją później. Długo się męczyła, zanim dobrano jej odpowiednie leki, a leki dobrała jej pani neurolog, u której ja byłem. Teraz czuje się znacznie lepiej, potrafi się śmiać, działać, nie ma takich lęków jak kiedyś.

Czasem boję się, że już nie wytrzymam, że nie dam rady do wtorku albo że nawet jeśli dam radę, to mi nie pomogą i będę się nadal męczył. A strasznie nie chcę się męczyć. Nie chcę tych myśli, które mnie męczą. One są dla mnie obce i wywołują lęk. Najgorsze jest to, że nie wiem, jak mam je kontrolować, jak mam nad nimi zawładnąć. Wczorajsze założenia starałem się wcielić w życie.

Rano wstałem z niechęcią. Zjadłem zaledwie dwie kromeczki i poszedłem na spacer do lasu. Sam, bo mojego pieska od przedwczoraj nie było. Przez całą drogę starałem się myśleć pozytywnie. To myślenie jest trudne, bo przyzwyczaiłem się do zupełnie innego toru myślowego. Kiedy stałem w lesie na moście, nagle patrzę, biegnie jakieś zwierzę. To był mój pies! Wrócił rano do domu, mama powiedziała mu, że wróciłem z Krakowa i jestem w lesie, a on... zrozumiał. To niesamowite. Znalazł mnie 5km od domu. Uśmiechałem się przez drogę powrotną i zrobiło mi się jakoś lżej na sercu. I jeszcze słońce świeciło. Wróciłem, posiedziałem z mamą w ogrodzie, a potem pisanie artykułów (moja praca). Po obiedzie myśli znowu wróciły i tak mnie trzyma do teraz. Nie potrafię wytłumaczyć tego lęku. Niby coś bym zrobił, ale TO mnie paraliżuje. Niewiele jem, schudłem bardzo.

Kiedy to wszystko się zaczęło?

Myślę, że już bardzo dawno temu. Apogeum jednak miało miejsce w lipcu. Jako że studiuję weterynarię, czasem sprzedaję czaszki lub kości zwierząt, by studenci mieli się z czego uczyć do egzaminu z osteologii czy potem z anatomii. 18 lipca miałem kontakt z padliną lisa. Tzn. szkieletem. Przywiozłem do domu kości. Miałem wtedy ranę na palcu. W domu moja mama powiedziała: przecież to może mieć wściekliznę! I myśl zakiełkowała. Wiedziałem, że prawdopodobieństwo było praktycznie zerowe. Ale ciągle się nakręcałem. Sprawdzałem, co się dzieje z moim ciałem, aż w końcu myślałem tylko o tym. 2 tygodnie później byłem u kuzynki. Następnego dnia miałem jechać do Krakowa się przeprowadzić i załatwić kilka spraw. Nagle zawróciło mi się w głowie (a wcześniej czułem się dobrze!). Zaczęła mi drętwieć lewa ręka. Napad lęku. Coś się ze mną dzieje. Pierwsza myśl - wścieklizna. Umrę. Na to nie ma lekarstwa. Za tydzień umrę! Powiedziałem, że jest mi źle. Pojechałem do domu. Położyłem się i leżałem, pełen lęku. Wtedy nie wiedziałem, że to LĘK. Myślałem, że to choroba - wścieklizna. Kolejny dzień rano - wstaję z niechęcią, jest mi niedobrze, moje nogi są jak z waty, pocę się, mrowieją mi dłonie. Nie jem, wszystko rośnie mi w ustach. Przyjeżdża Ania, by podrzucić mnie na przystanek (na autobus do Krakowa). Biegnę do ubikacji, wymiotuję, nie jadę, nie potrafię. Nie pojechałem. Przyjaciele przewieźli mi rzeczy. Wieczorem pojechałem na izbę przyjęć. Mówię, co jest nie tak. Dostaję skierowanie do szpitala zakaźnego w Raciborzu. Jadę o 22 z rodzicami i bratem, wszyscy się boją. W Raciborzu nie mają szczepionek, mówią, że muszę jechać jutro do Bytomia do kliniki, bo tam będzie szczepionka, ale nie mam się obawiać, bo to nie wścieklizna. Następnego dnia rano jadę do Bytomia. Nikt mnie nawet nie zbadał - punkt szczepień nieczynny. A ja czuję ogromny lęk, panikę. W końcu zaszczepili mnie w Wodzisławiu, ale pani doktor powiedziała, że to nie wścieklizna i że być może jest to reakcja nerwowa. Kilka dni później znalazłem się u neurologa - subdepresja i nerwica. Dostałem Pramolan, 1 tabletka dziennie plus miłe słowa pani doktor. Poczułem się trochę lepiej, ale tabletki działały na mnie źle, ciągle chciało mi się spać. Zacząłem brać jedną wieczorem zamiast rano i było lepiej. Nawet wychodziłem, jeździłem stopem po Czechach. Po dwóch tygodniach zacząłem się czuć, jakbym był lekko pijany. Lęk zaczął wracać. Skończyły się tabletki, a tu jeszcze roczek bratanicy. Na imprezie czułem się fatalnie. Miałem wrażenie, że wszyscy mnie obserwują. Moja głowa była wieżą ciśnień. Wypiłem trochę piw i wróciły czarne myśli, że już nie mogę, nie wytrzymam, zacząłem bać się samego siebie, tego, że sobie coś zrobię lub komuś, kogo kocham. Potem trochę się uspokoiło. Ale to nie koniec stresów. Przecież trzeba jeszcze zdać ogromny egzamin z farmakologii. A jak tu się skupić, skoro ciągle myślę o tym, co się ze mną dzieje? Uczyłem się, pojechałem na egzamin. W złym stanie, czułem się znowu fatalnie, nie miałem już tabletek. Napisałem egzamin, drugiego dnia wyniki - zdałem. Zdałem. I co z tego? Wcale mnie to nie cieszyło. Przeciwnie, mój stan się pogarszał. Zacząłem szukać poradni zdrowia psychicznego, ale wszystkie terminy na październik lub później. W końcu znalazłem na 15 września. Myślę sobie - doczekam. Ale czy doczekam? Głęboko wierzę, że tak i że znajdę tam pomoc, że trafię na kogoś, kto mi pomoże, przepisze leki na moje lęki i natręctwa myślowe, w których się pogrążam. Mój organizm źle to wszystko znosi. Po prostu czuję się tak, jakbym był naprawdę chory, fizycznie, a nie tylko psychicznie. To straszna choroba, której nie życzę nikomu.

Rozpisałem się, ale to może komuś pomoże. Bo piszę to, czyli żyję, czyli jeszcze daję radę, mam w sobie jakieś pokłady energii, która każe mi wytrzymać i nie poddać się. Mama każe mi jeść, wspiera mnie, rozumie mnie, bo sama to przeżyła.

Zadanie na dziś to zasnąć spokojnie, bez lęku, myśleć POZYTYWNIE. Torować nowe szlaki myślowe, starać się żyć i myśleć pozytywnie, odnajdywać siłę. Warto mieć jakiś cel. Moim celem jest wyzdrowieć i dalej dążyć do spełnienia marzeń - rozwijać się muzycznie i skończyć studia, zostając znakomitym lekarzem weterynarii!! Jeszcze nie wszystko stracone. Człowiek może znieść naprawdę wiele! Trzymajcie się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz